Po śniadaniu wyruszamy na północ do kompleksu świątynnego Mihinthale – kolebki buddyzmu na Sri Lance. Jest to święte miejsce, będące celem pielgrzymek i obiektem kultu. Według historycznych przekazów to tu właśnie ówczesny król Sri Lanki w czasie odbywającego się w okolicy polowania napotkał buddyjskiego mnicha Mahindę. W wyniku tego spotkania i spędzonego wspólnie czasu przyjął nauki buddyjskie i tym samym sprowadził buddyzm do swojego królestwa.

Od podnóża masywu na górny taras  wiedzie 1840 kamiennych stopni Wielkich Schodów, które trzeba pokonać żeby dotrzeć do stupy Ambasthala, w której przechowywane są szczątki pierwszego buddyjskiego mnicha Sri Lanki. Na szczęście parking, od którego zaczęliśmy nasze wspinanie na górę, znajduje sie na pewnej wysokości, więc część wspinaczki w piekącym słońcu została nam oszczędzona.

Po uiszczniu symbolicznej opłaty za wstęp rozpoczynamy zwiedzanie (na boso oczywiście, co początkowo nie stanowi problemu, dopiero później okazało się, że ma to swoje znaczenie).

Na pielgrzymkowym szlaku spotkamy wiele zabytkowych obiektów religijnych, opuszczonych budowli, rytualnych sadzawek, grot i tajemniczych ruin, między innymi pozostałości bardzo starego szpitala, uważanego przez niektórych badaczy za najstarszy zachowany szpital świata. Oczywiście w czasach swojej świetności nie było on dostępny dla okolicznej ludności, a jedynie dla mnichów i bardziej znamienitych gości. Kąpiele w ciepłej wodzie, kapiele parowe oraz nacieranie leczniczymi olejkami to główne rodzaj stosowanych tutaj terapii dla ówczesnych Vip-ów. Na tle niezwylke rozwiniętej obecnie na terenie Sri Lanki medycyny naturalnej (z której kraj ten słynie w całym regionie) wygląda to na ubogą ofertę,  ale w końcu od czegoś trzeba było zacząć.

Po drodze minęliśmy filary zruinowanego klasztoru, gdzie mogliśmy zobaczyć  Refektarz z wielkimi kamiennymi korytami do ryżu (rozmiary tych koryt sugerują, że dostarczały one ryż bardzo dużej liczbie mnichów, z pewnością więcej, niż można było zmieścić w samym refektarzu). Mogliśmy przy okazji zwróć uwagę na skomplikowany system odwadniający, napowietrzne rury wodociągowe i małe plansze do gry wyrzeźbione w kamieniu, na których pracownicy kuchni grali w jakąś grę w wolnym czasie.

Podążając ku górze mijamy również pozostałości Domu Relikwii, gdzie znajdują się dwie  kamienne płyty z wykutymi napisami w wówczas używanym języku. Tekst autorstwa króla Mahindy IV, jest jednym z najdłuższych i najciekawszych na starożytnej Sri Lance i mówi nam wiele o tym, jak wyglądało życie w Mihintale.

Przy okazji okazało się, że fonetycznie język lankijski nie zmienił się od początku istnienia państwowości, natomiast stosowane obecnie litery ewoluwały na tyle, że strożytne teksty są możliwo do odczytania jedynie przez specjalistów.

Schodami docieramy ostatecznie na wyższy poziom, który może stanowić bazę do zwiedzania górnej części kompleksu.

Pierwszym jest znajdujący się na najwyższym punkcie wzniesienia taras widokowy Arudhana Gala. W czasie wchodzenia na Arudhana Rock zaczęły się wspomniane wcześniej problemy: z jednej strony wąskie schodki i liczni pielgrzymi, a z drugiej wykute w ciemnej skale kamienne schody, które pomimo wczesnej pory były już porządnie rozgrzane przez słońce i parzyły w bose stopy.

Na szczycie wzniesienia znajdowała się platforma widokowa, z której można było podziwiać wspaniałą panoramę okolicy. Łapiąc oddech po wspinaczce mogliśmy odpoczywać i podziwiać krajobraz.

Po zejściu z tarasu widokowego wspięliśmy się na sąsiednie wzgórze, na którym znajdował się wielki lśniący bielą posąg Siedzącego Buddy. Równie nagrzana skała w znaczący sposób przyśpieszyła tempo zwiedzania.

Ostatnim punktem do odwiedzenia była znajdująca się na kolejnym wzgórzu, pokryta białą farbą Maha Stupa, zdobiona pięknymi rzeźbami zwierząt, ludzi i bogów. Znajdowała się podobno od kilku lat w stanie permanentnego remontu, ale napływ środków (świątynie buddyjskie utrzymywane są wyłącznie z datków wiernych) nie był duży i renowacja przeciągała się. U podnóża stupy znajduje się Grota Mahindry, miejsce gdzie mieszkał i medytował mnich Maya Seya i gdzie przechowywana jest relikwia – włosy Buddy.

W czasie schodzenia ze wzgórza natrafiliśmy na poranną procesję pielgrzymów i mnichów, wnoszących na górę dary dla Buddy. Głośne dźwięki lokalnych instrumentów, sypiące się płatki kwiatów oraz barwne stroje pielgrzymów i szafranowe stroje mnichów tworzyły interesujące widowisko.

Jednak temperatura wciąż rosła, więc z ulgą zeszliśmy na parking i schroniliśmy sie w klimatyzowanym samochodzie, którym udaliśmy sie do kolejnego punktu dzisiajszego programu: starożytnego miasta Anuradhapura.

Choć zarastające dżunglą ruiny na pierwszy rzut oka nie sprawiają imponującego wrażenia, to wystarczy wyobrazić sobie, że przez blisko 1500 lat (od roku 380 przed naszą erą do początku XI wieku) kwitła tu cywilizacja, a Anuradhapura pełniła funkcję pierwszej stolicy Sri Lanki, by na pozostałości tutejszych pałaców i świątyń spojrzeć zupełnie innym okiem. Wedle legendy,  początek miastu miała dać mniszka buddyjska, ofiarująca  ówczesnemu królowi Sri Lanki szczep świętego drzewa Bodhi (Sri Maha Bodhiya) , tego samego, pod którym doznał oświecenia Siddhartha Gautama, stając się Buddą Nr 1. Samo drzewo rośnie tu do dziś dzień wsparte jest na złotych podpórkach, otoczone płotem, a jego korona wznosi się nad świątynią. Do samego konaru nie można jednak podejść. Zbyt wielu pielgrzymów chciało by sobie zabrać jego kawałek na pamiątkę czy jako relikwię.

 Anuradhapura zjednoczyła całą Sri Lankę w III wieku pne i przez ponad 1000 lat pozostawała stolicą Sri Lanki. Wraz z upadkiem  Anuradhapury  (efektem  najazdu Tamilów), królowie Sri Lanki przenieśli swoją stolicę do Polonnaruwy, która jest położona bardziej w głąb kraju od pasa wybrzeża zachodniej Sri Lanki.

Anuradhapura była miastem tak ogromnym, że jej obrona w przypadku zbrojnego ataku byłaby niemożliwa, dlatego wraz z upadkiem syngaleskiego państwa stolica opustoszała. Władzę nad tym terenem przejęła dżungla oraz jej mieszkańcy – małpy, słonie i inne dzikie zwierzęta – a ślad po gigantycznej stolicy pozostał jedynie w legendach o „ogromnym, bogatym i tajemniczym” mieście. Anuradhapurę odkryli ponownie dopiero w 1820 roku Brytyjczycy, którzy przez długi czas nie zdawali sobie sprawy z rzeczywistych rozmiarów swego znaleziska. Dziś szacuje się, że dawna stolica zajmuje obszar prawie 40 km2, a znaczna jej część wciąż jeszcze nie została przebadana przez archeologów. Ten ogromny teren najlepiej zwiedzać na rowerze, tuk tukiem lub nawet samochodem z kierowcą – miasto jest tak rozległe, że chodzenie pieszo jest zbyt męczące i czasochłonne. Anuradhapura słynie z zabytkowych miejsc kultu – stup (na Sri Lance zwanych dagobami), świątyń i klasztorów. Wiele z nich zachowało się w zadziwiająco dobrej kondycji, a malunki, zdobienia i rzeźby potrafią wciąż wzbudzać zachwyt.

Wokół świątyń oraz na drzewach powiewają wielobarwne chorągiewki – białe symbolizują prośby o dziecko, niebieskie i czerwone mają przynosić powodzenie na egzaminach oraz w poszukiwaniu pracy.

Pomimo wzrastającego upału, potęgowanego wysoką wilgotnością powietrza staraliśmy się zwiedzić jak najwięcej, choć momentami nadciągały chmury i spadał krótki, nie dający wytchnienia od upału deszcz.

Jedyną ochłodę dawały cienie drzew i oferowane przez ulicznych sprzedawców w torebkach owoce mango i otwierane na miejscu kokosy i jakoby orzeźwiającym mleczkiem. Pomimo ryzyka problemów trawiennych preferowałem mango (liczyłem na efekty odbytej przed wyjazdem 10 dniowej ochronnej kuracji probiotykami) niż mdłe i bez smaku dla mnie mleczko kokosowe. Nasz lokalny przyjaciel poinformował nas, że mleczko z złotych kokosów jest słodsze i ma bardziej wyrazisty smak, ale są one rzadziej spotykane niż zielone.  Od tej chwili zacząłem na straganach wypatrywać tych mitycznych złotych kokosów, ale do końca wizyty na Sri Lance nie udało się ich trafić.

Około godziny 14 uznaliśmy, że wystarczy zwiedzania i przegonieni przez słońce z otwartej przestrzeni do klimatyzowanej restauracji udaliśmy się na lunch. Ponieważ w istocie nie byliśmy głodni, zmieniliśmy taktykę zamawiania posiłków: braliśmy teraz trzy różne rodzaje mięsa i jedną większą miskę ryżu. W ten sposób uzyskaliśmy okazję próbowania 2-3 rodzajów potraw podczas każdego lunchu i nie zostawialiśmy tak dużo na talerzach. Do końca zwiedzania Sri Lanki staraliśmy się stosować ten sposób jedzenia: z jednej strony unikaliśmy niezręcznych sytuacji i w naturalny sposób zapraszaliśmy opiekuna do wspólnego spożywania posiłków, z drugiej mogliśmy dowiedzieć się co nieco o lokalnych zwyczajach kulinarnych.

Po lunchu wróciliśmy do Sigirii, żeby zdobyć najważniejszy punkt zwiedzania w tej okolicy i jeden z najistotniejszych w całej Sri Lance, czyli górską twierdzę.

Sigiriya, podobnie jak pobliska Pidurangala powstała 2 miliardy lat temu w wyniku wybuchu wulkanu, zbudowana jest z zastygłej magmy. Nazwa Sigiriya prawdopodobnie pochodzi od słowa singhi giri co znaczy lwia skała. Wykute w skale lwie pazury i lwia paszcza z całym kształtem przypominały wielkiego siedzącego lwa. To zwierzę jest szczególnie ważne w historii Sri Lanki, dla króla Kassapy niewątpliwie był to symbol siły, który miał jak i cała jego forteca odstraszać wrogów. Z historią powstania tego miejsca związana jest legenda o waśni rodzinnej, którą pokrótce prztoczę w całości. Panujący w Sigiriyi Kassapa był synem króla Datusena, był jednak dzieckiem z nieprawego łoża, a pierwszym w kolejce do tronu był jego starszy brat Mogallan. Kassapa zbuntował się przeciw woli ojca i siłą przejął władzę, skazując go na śmierć. Prawowity następca w obawie o własne życie uciekł do Indii, gdzie przez następne lata zbierał najemników, by obalić uzurpatora. Kassapa, przygotowując się do spodziewanego powrotu brata, kazał zbudować sobie rezydencję na szczycie 200-metrowej skały. Było to połączenie pałacu uciech i niezdobywalnej fortecy, u podstawy skały zaczęło natomiast rozwijać się nowe miasto. Wejście na Sigiriyę kiedyś prowadziło przez ogromną sylwetkę lwa: schody prowadziły między jego przednimi łapami do jego pyska, gdzie znajdował się początek schodów wiodących ku górze. Do dzisiaj zachowały się niestety tylko jego łapy, które i tak są niezwykle imponujące. Nietrudno sobie wyobrazić jakie wrażenie robiła cała sylwetka lwa.

Inwazja w końcu jednak nadeszła, Mogallan powrócił po 18 latach, by odzyskać swoje dziedzictwo. Z niewiadomych przyczyn zadufany w siłę swojego wojska Kassapa opuścił swoją bezpieczną twierdzę, by zmierzyć się z bratem na otwartym polu bitwy. Na jego nieszczęście słoń, na którym jechał, przestraszył się i zaczął wycofywać, co żołnierze króla potraktowali jako znak do odwrotu. Był to moment, który zadecydował o przegranej. Obawiając się pojmania przez brata i nieuchronnej okrutnej kary, Kassapa zdecydował się popełnić samobójstwo, używając własnego miecza. Tak zakończyła się historia panującego na Lwiej Skale królewskiego bastarda, a Sigiriya znów stała się domem dla mnichów szukających ucieczki od świata w skalnych jaskiniach.

U stóp Sigiriyi znajdują się tak zwane ogrody królewskie i choć prostą ścieżką dotrzemy z nich wprost do podnóża skały, to jednak warto przynajmniej porozglądać się na boki. Jest to bowiem ciekawie wyrzeźbiony teren, z wieloma sztucznymi sadzawkami, których brzegiem często spacerują ogromne warany, zupełnie nie zwracające uwagi na turystów. Bliżej skały za to zobaczymy pozostałości świątyń ukrytych w jaskiniach i pozostałości budynków klasztornych. Stamtąd schodami możemy zacząć piąć się w górę.

Wartym odwiedzenia jest również otwarte kilka lat temu muzeum, przedstawiające liczne informacje o samej twierdzy i jej otoczeniu. Szczególne wrażenie robił widok budowli na szczycie skały, których pozostałości mieliśmy wkrótce podziwiać. Niestety, w muzeum obowiązywał całkowity zakaz fotografowania, więc warto wyposażyć się w zawieszany futerał na smartfona i w ten sposób obejść ten nielogiczny zakaz.

Samo wejście na  szczyt nie było trudne technicznie, może jednak stanowić wyzwanie dla osób z lękiem wysokości. Odbywa się w większości po stalowych pomostach i schodach przymocowanych „na słowo honoru” do zbocza pionowej skały. Dlatego też przed wejściem zalecane jest zapoznanie się z lokalną prognozą pogody, aby uniknąć sytuacji burzowych, co mogło by powodować zagrożenie porażenia piorunem.

W połowie drogi na szczyt będziemy mogli nieco odpocząć: krótkie podejście krętymi pionowymi stalowymi schodami pozwala na dojęcie do jaskini z przepięknymi freskami. Przedstawiają one kobiety z nagimi, obfitymi biustami – według historyków są to albo konkubiny króla Kassapa albo boginki wody, mgieł i chmur. Niegdyś freski pokrywały całą zachodnią ścianę Sigiriyi, nie zachowały się jednak w całości do naszych czasów. Dziś podziwiać możemy tylko ich niewielki wycinek. Niestety, wiele lat temu jakiś zaburzony intelektulanie gość z ówczesnego pokolenia „róbta co chceta” zamazał większość ocalałych czarną farbą. Dopiero po wielu latach udało się opracować metodę usunięcia bazgrołów z malowideł i odzyskały one swój dawny blask. Obecnie są strzeżone przez mrukliwych i niesympatycznych strażników, którzy pilnowali, żeby turyści nie tylko ponownie nie uszkodzili malowidła, ale nawet nie robili mu zdjęć. Tłumaczenia, że aparat nie wykorzystuje lampy błyskowej i nic malowidłom nie grozi na nic się zdały, więc nie udało się zrobić zdjęcia.

Nieco dalej, ścieżka prowadząca wzdłuż ściany skały zabezpieczona jest wysokim murem. Nazywany jest on Mirror Wall gdyż niegdyś był tak gładko wypolerowany, że król mógł w nim zobaczyć swoje lustrzane odbicie. Na owym murze obecnie zobaczyć można graffiti sprzed kilku wieków. Powstałe najprawdopodobniej między VIII a XIV wiekiem napisy zawierają uwagi i przemyślenia dotyczące m.in. miłości.

Po dotarciu na szczyt naszym oczom ukazuje się labirynt fundamentów i pozostałości starożytnego pałacu i fortecy w jednym. Niewiele się zachowało z dawnych budynków, ale można sobie łatwo wyobrazić jak to miejsce wyglądało w przeszłości, choćby bazując na makiecie widzianej wcześniej w muzeum Sigirii. Plan kompleksu uważany jest za bardzo wyszukany, złożony, szczegółowo dopracowany i fantazyjny. Zakładał on połączenie elementów symetrycznych i asymetrycznych oraz łącznie geometrycznych form wytworzonych przez człowieka i naturalnych form występujących w przyrodzie w przemyślany sposób. Podziwiać możemy m.in. pozostałości pięciu bogato zdobionych bram, parku czy zbiorników wodnych i zaawansowanych systemów hydraulicznych, które odgrywały tu bardzo dużą rolę. Jest to doskonały przykład przemyślanego planowania miejskiego.

Na szczycie złapała nas mżawka, więc nie mięliśmy okazji podziwiać zachodu słońca. Zanim zeszliśmy na dół i dotarliśmy do zaparkowanego samochodu, zaczął zapać zmierzch. Do hotelu dotarliśmy więc w całkowitych ciemnościach, podbnie jak w dniu poprzednim z trudem unikając rozjechania spacerujących w całkowitych ciemnościach lokalsów.