Kolejny dzień i kolejny wczesny początek realizacji programu zwiedzania. Pierwszym punktem programu jest Park Narodowy Równin Hortona (Horton Plains). Tego miejsca na Sri Lance nie można ominąć – to olbrzymi płaskowyż położony na wysokości około 2200m w centralnej części Sri Lanki. Horton Plains słynie z  kapryśnej pogody, częstych opadów deszczu, gęstych mgieł i przenikliwego wiatru. Nie oczekiwaliśmy za dużo, ponieważ początek pory deszczowej dał nam już wcześniej odczuć swój wpływ. Ponadto lokalne warunki klimatyczne powodowały, że dobra widoczność na okolicę występowałą jedynie we wczesnych godzinach porannych. Po wschodzie słońca chłodna w nocy okolica szybko się nagrzewała, zwiększając parowanie i szybko zasłaniając widoki na góry gęstą mgłą. Na szczęście nasz opiekun-przewodnik był sprawnym kierowcą i w nieco ponad godzinę dotarliśmy do celu. Chwilę zajął zakup biletów wstępu, a po wjechaniu na teren parku nasz samochód dowiózł nas na parking położony kilka kilometrów od granicy parku.

Przed wejściem na szlak przeszliśmy szczegółową kontrolę zawartości plecaków, ponieważ przepisy wewnętrzne parku mówiły, że nie można było ze sobą zabrać niczego co byłoby zapakowane w plastik albo folię – dozwolona była jedynie butelka z wodą. Miało to na celu uniknięcia pozostawiania śmieci na terenie Parku, bo przecież wiadomo, że puste opakowanie po batonie czy pusta butelka po piciu jest „znacznie cięższa” niż ta pełna i  większość „turystów” wyrzuca je gdzie popadnie. Ponieważ sporą grupę zwiedzajacych stanowią Azjaci i Hindusi, którzy w przeciwieństwie do Lankijczyków raczej nie słyną z dbałości o przyrodę, wprowadzenie tych regulacji było w pełni uzasadnione.

Mieliśmy około 2,5 godziny na zrobienie trasy zwiedzania Parku obliczonej na 4 godziny, więc wiadomo było, że przynajmniej część trasy pokonamy we mgle. Było to nie lada wyzwanie, ponieważ wciąż odczuwaliśmy dotkliwe skutki wspinania się na Adam’s Peak.

Ponieważ pętlę można zwiedzać w dwóch kierunkach, uznaliśmy, że punkty widokowe są ważniejsze niż stosunkowo niewysoki wodospad, więc trasę pokonywaliśmy zgodnie z ruchem wskazówek zegara: najpierw Small World’s End (Mały Koniec Świata) i Big World’s End (Duży Koniec Świata), na końcu Baker’s Waterfall. Z każdą kolejną minutą rosło prawdopodobieństwo pojawienia się mgły, dlatego zależało nam, aby dotrzeć tam jak najwcześniej.

Ranek był dość zimny, ale z stopniowo robiło się coraz cieplej,  Trasa ma około 8-9 km i nie jest specjalnie trudna technicznie, głównie polne i kamieniste ścieżki wśród łąk i lasów deszczowych. Jedynie okolice wodospadu mogły stanowić większe wyzwanie dla naszych nadwyrężonych kolan i mięśni nóg.

Po ponad 2 km spaceru dotarliśmy na Mały Koniec Świata. Jest to klif o wysokości 270 m, z którego rozciąga się wspaniały widok na kanion.  Następnie szliśmy wzdłuż wąskiej ścieżki na skraju przepaści, często zgięci w pół z powodu gęstej roślinności. Po niecałym kilometrze doszliśmy do Dużego Końca Świata. Klif ten wyrasta na 870 m. Tu również przy dobrej widoczności można zobaczyć wspaniałe krajobrazy. Między dwoma końcami świata jest 600m różnicy w wysokości, dlatego myślałam, że droga będzie prowadziła pod górę, jednak nie było to za bardzo odczuwalne. Póki co pogoda nam dopisywała, więc po krótkim odpoczynku ruszyliśmy do ostatniego punktu zwiedzania:  wodospadu Bakera – nazwanego na cześć brytyjskiego podróżnika Samuela Bakera, który eksplorował okolicę i pasjami polował na słonie. Samo zejście do wodospadu jest krótkie ale strome – dochodzi się do platformy widokowej na której zazwyczaj bywa tłoczno, ale ponieważ byliśmy poza sezonem turystycznym, teraz było tutaj cicho i spokojnie. Do końca pętli zwiedzania  mieliśmy sporo szczęścia, ponieważ mgła i zimno pojawiło się w momencie gdy dochodziliśmy do czekającega na nas na parkingu samochodu.

Na płaskowyżu Hortona żyje wiele gatunków zwierząt, niektóre z nich są endemitami. Do najważniejszych należą występujące w wielu miejscach Azji jelenie i lamparty. Kiedyś licznie występowały tu także słonie, ale do lat 40. XX wieku zostały całkowicie wytępione.  .

Niestety oprócz jeleni, kilku małp i wiewiórek nie spotkaliśmy praktycznie żadnych innych zwierząt, nawet ptaków. Najpewniej przebywają one w dalszych częściach płaskowyżu, z dala od szlaków zwiedzania i hałaśliwych turystów. Jednak jest to miejsce, do którego nie jeździ się dla widoku zwierząt, a dla niesamowitych, trochę surowych krajobrazów.

Po tekkingu wróciliśmy do Nuwaraeliya. Czekając na pociąg do Ella odwiedziliśmy lokalny ogród botaniczny. Nie jestem fanem tego rodzaju obiektów i traktowałem to raczej jako sposób na wytopienie czasu. Sporo kwiatów wkomponowanych w pokrywające łagodne zbocze krzewy i drzewa, równe alejki spacerowe i liczni pracownicy, pielęgnujący florę parku to całość tego, co zastaliśmy w tym miejscu.

Jeszcze krótki objazd po okolicy i wylądowaliśmy na stacji kolejowej. W sumie nic szczególnego, niewielka górska stacyjka w fazie remontu, za to pełno turystów czekających na pociąg. Na szczęście prawdopodobnie nie ten, co my. Na szczęście dużej kolejki po bilety nie było i nie było również  lokalnych cwaniaków, którzy wykupowali bilety, by potem sprzedawać je po paskarskich cenach turystom. Przy zakupie biletów wybraliśmy ten droższy z miejscami wyższej klasy, mając nadzieję, że większość turystów wybieże wcześniejszy i tańszy. Prognozy sprawdziły się, natomiast nie przewidywałem, że do Ella jest linia jednotorowa, więc jakiekolwiek opóźnienie pociągu w jednym kierunku powoduje lawinowe opóźnienie wszystkich pozostałych. I o naszej porze odjazdu stację opuścił ten o 2 godziny wcześniejszy. Spędziliśmy więc na stacji kolejne dwie godziny, zanim nadszedł nasz. W tym czasie nasz kierowca już pokonywał drogę do miejsca noclegu.

Trasa widokowa Nuwaraeliya-Ella jest polecana we wszystkich przewodnikach, więc umieściłem ją w programie zwiedzania. I teraz jechaliśmy szlakiem wijącym się wśród wzgórz porośniętych licznymi krzewami herbacianymi z maleńkimi „mrówkami”, uwijającymi się z koszami na plecach. Miejscami widoki były niesamowite, ale po około godzinie pogoda zaczęła się psuć i najpierw chmury przysłoniły słońce, ograniczając widoczność, by wkrótce całości dopełnił deszcz. I koniec z widokami i robieniem zdjęć. W deszczu i zapadających ciemnościach dotarliśmy do Ella, gdzie na dworcu czekał na nas samochód.

Najpierw spóźniony lunch. Po odwiedzeniu kilku restauracji wybraliśmy tę właściwą z menu odbiegającym od dotychczasowych, króre powoli traciły na atrakcyjności. Lunch był sycący i różny od poprzednich, ale szczerze mówiąc zaczynałem już tęsknić za swojskim schabowym z młodymi ziemniaczkami i surówką z tartej marchewki….

Po lunchu pochodziliśmy trochę po mieście, króre stanowiło atrakcję samo w sobie. Znajdowaliśmy się na południowym krańcu wyżyn cejlońskich i Ella jako mały ośrodek turystyczny stanowił swoistą wisienkę na torcie i dogodny punkt wypadowy do zwiedzania okolicy. Położony pośród pięknych krajobrazów (których w ciemnościach nie mięliśmy szansy podziwiać), na zboczach gór, każdego dnia przyciąga rzesze turystów. W samej Elli nie ma wiele do zwiedzania – miejscowość służy jako miejsce odpoczynku i rozrywki.Kilka lat temu ktoś sprytny wpadł na pomysł, żeby w środku Sri Lanki, z małej górskiej miejscowości zrobić centrum imprezowe dla japiszonów z zachodu. Otworzono sporo hoteli i moteli, restauracji i barów serwujących tani alkohol oraz dyskotek i (podobno) domów publicznych, gdzie można w oparach marihuany imprezować do upadłego 24/7. I przyciągnęło to zgraję młodych ludzi, zarówno uciekających od monotonni pracy w korporacji, jak i od ekscytacji wojny za naszą wschodnią granicą i na bliskim wschodzie. Stąd na ulicy mieszał się język angielski czy niemiecki z rosyjskim i jidisz, a młodzi mężczyźni w „gimnastiorkach”  czy jarmułkach byli częstym widokiem. Bangkokowi to miejsce nie odbierze klientów, ale od kiedy Tajowie zaczęli wprowadzać ograniczenia dla przyjezdnych, zwłaszcza z krajów dawnego ZSRS (nie wnikając, po której stronie linii frontu spędzali wcześniej czas), Lankijczycy postanowili powalczyć z ZEA i Kambodżą o nowych „turystów”, udostępniając post-sowieckim liniom lotniczym stare lotnisko międzynarodowe w Colombo. Pecunia non olet….. I „fala”  przypłynęła..

Ulica była barwna i pełna gwaru, ale my nasyceni wrażeniami z dnia i totalnie zmęczeni udaliśmy się do hotelu, by odpocząć przed kolejnym dniem zwiedzania.