Po przylocie na lotnisko w Kolombo (Katunayake Bandaranaike, 35 km na północ od byłego miasta stołecznego: przygotowując się do podróży przypadkowo dowiedziałem się bowiem, że obecna stolica tego kraju to Kotte) spotykmy się z nieco zagmatwanymi procedurami wizowymi (płacenie w jednym okienku bez wbicia wizy i potwierdzenia płatności, same wizy w innej części hali), ale zmęczeni podróżą pokonujemy tą przeszkodę i udajemy się po odbiór bagażu.

Samo lotnisko jest nieco rozczarowujące, biorąc pod uwagę, że jest to największe lotnisko w tym kraju i przejęło rolę starego portu lotniczego na południe od Kolombo. Brak klimatyzacji, tłok, trudności z wydostaniem się ze strefy przylotów nie robią dobrego wrażenia, ale najważniejsze jest spotkanie z naszym kierowcą-przewodnikiem. Najpierw spotkanie w hali przylotów, a potem długie oczekiwanie na przyjazd naszego pojazdu. Długie, jakby facet zaparkował gdzieś w okolicach Kaskopei… Po dłuższym oczekiwaniu nasz samochód ostatecznie przebija się przez gigantyczny korek przed halą przylotów i dociera do nas, ładujemy bagaże i wyruszamy w drogę do Sigirii.

Po drodze podziwiamy panoramę równiny z jej bogatą roślinnością i zatłoczonymi drogami. Spora ilość tuk-tuków i coraz gorszej jakości nawierzchnia oraz krótka przerwa na lunch sprawiły, że zamiast dwóch godzin (w końcu to tylko 165km) transfer zajął nam 5 godzin i dotarliśmy do celu porządnie zmęczeni. Na szczęście hotel był przytulny i dobrze wyposażony, więc szybka kąpiel i już po godzinie byliśmy gotowi na pierwszy dzień zwiedzania. Ponieważ było już nieco za późno na szturm na kultową Sigiriya Rock, zdecydowaliśmy się na bliźniaczy szczyt Pidurangala Rock, z którego rozciąga się malowniczy widok na „Głowę Lwa”.

Dotarcie do celu zwiedzania trochę się skomplikowało, bo w okolicy trwały zakrojone na szeroką skalę roboty drogowe, więc prawie godzinę błądziliśmy po objazdach, co w związku ze zbliżającym się zachodem słońca stawało sprawę wejścia na bliźniaczą górę pod znakiem zapytania.
W końcu udało się zaparkować w pobliżu i z pełną determinacją osiagnięcia celu zaczęliśmy wspinaczkę.

Pidurangala Rock była formacją skalną typową dla tej części Sri Lanki: łagodne podejście, potem pionowa skała i na końcu płaskowyż z przepięknym widokiem na okolicę. Początkowo mało wymagające podejście wąską ścieżką wkrótce przerodziło się w prawdziwe wyzwanie trekkingowe „szlakiem górskich kozic”: miejscami trzeba było się przeciskać przez wąskie szczeliny (coś w stylu znanym z Wielkiego Szczelińca w Górach Stołowych), a w kilku miejscach trzeba było wprost podciągać się na występach skalnych czy prymitywnych elementach ułatwiających dotarcie do celu. Sami na pewno byśmy nie znaleźli tej drogi, która była w niektórych miejscach wyjątkowo słabo oznakowana. W końcu dotarliśmy na sam szczyt, a właściwie na płaszczyznę go tworzącą. Widok na okolicę i Sigirija Rock skąpane w promieniach zachodzącego słońca z pewnością był wart podjętego trudu. Biorąc pod uwagę jakość drogi „pod górkę” nie czekaliśmy na ciemności i jeszcze za dnia zdecydowaliśmy się na zejście w dół. W ciemnościach z użyciem jedynie „czołówek” było by to nie lada wyzwanie i nie było sensu narażać się na niebezpieczeństwo kontuzji już na początku wyprawy.

Wysoka temperatura i wilgotność, zmęczenie podróżą i samo wejście na szczyt sprawiały, że nie czuliśmy głodu, ale mimo to skorzystaliśmy z gościny jednej z licznych okolicznych restauracji i zjedliśmy lekką kolację. Trochę obawialiśmy się korzystać z powszechnych soków wyciskanych na miejscu ze świeżych owoców, ale ostatecznie podjęliśmy to wyzwanie, na szczęście póki co bez efektów ubocznych. Jedynie kierowca spałaszował zamówione danie, my jedynie zjedliśmy trochę i zadowoliliśmy się napojami. Wybrana przez nas restauracja była popularna wśród osób wspinających się na Sigirija Rock, o czym świadczyły liczne wpisy na ścianach. O dziwo, znaleźliśmy również adnotacje rodaków z Łodzi, zachwalających serwowane potrawy i zdobiących swoje wpisy przepięknym białym orłem. Szacunek, Rodacy.

W kompletnych ciemnościach dotarliśmy do hotelu, o dziwo nie potrącając po drodze nikogo z wędrujących w mroku lokalsów (nie znają tutaj światełek odblaskowych ani nawet najprostszych czerwonych migających chińskich światełek rowerowych), choć kilkukrotnie blisko było i tylko ostre hamowanie pozwoliło na uniknięcie wypadku.