Na początek dnia śniadanie (na szczęście w formie bufetu, nie “kontynentalne”) w restauracji hotelowej tuż przy ruchliwej ulicy. Hałasujące w nocy rodziny Hindusów zaspały lub wyjechały wcześniej, bo nie mięliśmy ich wątpliwej jakości towarzystwa przy śniadaniu. Za to widok na to kosmolopityczne miasteczko o poranku był nadzwyczaj interesujący. Miasto się budziło, na ulicach spore grupki zmęczonych nocną aktywnością młodych ludzi wałęsające się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca na śniadanie. Wyróżniali się oczywiście Żydzi w jarmułkach i hałaśliwi, wciąż pijani Rosjanie.
Po śniadaniu na pierwszy ogień poszedł sławetny most „Dziewięciu Łuków” (Nine Arche bridge).
Nine Arch Bridge to kamienny most kolejowy, z dziewięcioma łukami, zbudowany z bloków kamienia i cementu (bez żadnego wzmacniającego żelaza/ stali zbrojeniowej) przez Brytyjczyków w 1921roku. Znajduje się pomiędzy stacją Ella, na której wczoraj wysiedliśmy i Demodara na wysokości 3100m.n.p.m. Ma 91m długości i 21m wysokości. Zaliczany jest do najczęściej fotografowanych miejsc na całej Sri Lance!
Jest wiele sposobów dotarcia do Nine Arch Bridge. Najszybszą opcją jest spacer wzdłuż torów kolejowych ze stacji w Ella. Dochodzi się wówczas do tunelu, za którym od razu rozpoczyna się most. Można też iść skrótem przez dżunglę i tę opcję wybraliśmy.
Dojście z hotelu w miarę dogodną ścieżką, półgodzinny spacerek po dżungli i byliśmy na miejscu. Most robił wrażenie, ale robienie z niego obowiązkowego punktu zwiedzania Sri Lanki to już gruba przesada. Mówiąc szczerze nasze podobne mosty w Wiśle – Głębcach, a zwłaszcza w Sejnach robią równie dobre wrażenie. Jedyne, czego im brak to taka nachalna reklama. Przez ten pierwszy wiedzie nawet wciąż aktywna linia kolejowa, ale nikt nie organizuje kolejowych podróży widowiskowych z przystankami na robienie zdjęć w każdym punkcie widokowym. Ten most miał lepszyy PR, więc wszyscy przejeżdżający przez Ella odwiedzają to miejsce, robiąc sobie pamiątkowe zdjęcie. Czasami nawet siedząc w mocno ryzykownych pozycjach poza barierkami mostu.
Przy moście jest również mała kawiarnia, w której można usiąść, zamówić coś zimnego do picia (szeroki wybór orzechów kokosowych) i poczekać na kolejny pociąg, który wyłoni się zza zakrętu i powoli wtoczy na most. Najmniej ludzi jest o poranku, bo wszyscy dochodzą do siebie po „intensywnej” nocy, więc trafiliśmy idealnie. Jedynie wycieczki szkolne trochę psuły zdjęcia, bo trudno było złapać ujęcie bez mistrzów drugiego planu.
My też zrobiliśmy sobie zdjęcia przed mostem (od strony tunelu), na moście i za przeprawą, od strony porośniętych krzewami herbacianymi wzgórz. W czasie naszego pobytu nadjechał pociąg, który zatrzymał się na środku na sesję fotograficzną i wysypali się z niego podróżni, spragnieni pamiątkowych fotek.
Z jednej strony pech, że jechaliśmy wczoraj od drugiej strony, więc nasza podróż zakończyła się przed tunelem i mostem, a z drugiej strony w zapadajacych ciemnościach i deszczu zdjęcia i tak słabo by wyszły, więc dzisiaj nadrobiliśmy zaległości przy pięknej słonecznej pogodzie.
Następnie pojechaliśmy do bramy wejściowej kompleksu Little Adam’s Peak (Mały Szczyt Adama). Słowo „Mały” dodane do nazwy Adam’s Peak nawiązuje do zdobytego dwa dni wcześniej szczytu z uwagi na podobieństwa między dwiema górami. Ma 1141 m wysokości i przyciąga wielu turystów z uwagi na wspaniałę krajobrazy i bajeczne wschody słońca. My jednak po dwóch zarwanych nocach zrezygnowaliśmy z podziwiania tego zjawiska i zjawiliśmy się znacznie później.
Samo wejście na szczyt nie zajęło nam dużo czasu, około trzech kwadransów idąc w niewyszukanym tempie. Szlak był łatwy, droga lekko wznosząca. Dopiero ostatni odcinek wymagał wspięcia się po kilkudziesięciu schodach, lecz wobec wcześniejszej wspinaczki nie powalał na kolana.
Na szczycie znajdowały się dwie buddyjskie kapliczki. Widoki rzeczywiście były fantastyczne, choć po wyprawie na większego brata nie robiły takiego nadzwyczajnego wrażenia.
Za radą naszego opiekuna przeszliśmy jeszcze kawałek dalej, wspinając się na kolejny mały szczyt który oferuje 360-stopniowy widok na cały obszar i podobno jest najpopularniejszym miejscem do oglądania wschodu słońca. Mogliśmy iść jeszcze dalej, podążając wąską, nierówną ścieżką gruntową, która biegnie po falistym grzbiecie do kolejnych punktów widokowych. Droga wyglądała na mało eksploatowaną, ponieważ nie była taka szeroka, jak wcześniejsze odcinki, co wprowadzało nieco trudności (zwłaszcza o brzasku), gdy turyści szukają najlepszego miejsca do podziwiania wschodu słońca. My odpuściliśmy sobie dalszą drogę i wróciliśmy do samochodu.
Pierwotnie planowaliśmy udać się do Udawalawa, by kolejnego dnia wziąć udział w National Park jeep safari, ale za radą naszego przyjaciela zmieniliśmy plany i zdecydowaliśmy się na safari w Parku Narodowym Yala. Dlatego skierowaliśmy się do Tissamaharama, które było dobrą bazą wypadową w to miejsce. Miasteczko leżało trochę dalej na południowy wschód, ale drogę pokonaliśmy bez trudu (zbudowana przez Chińczyków w ramach podboju ekonomicznego kolejnego kraju, oprócz koncesji na późniejszą 30 letnią eksploatację dostali jeszcze w pakiecie port – ci to umieją robić interesy!!!) i późnym popołudniem dotarliśmy do celu.Najpierw lunch w domku na palach, potem krótka wycieczka po mieście. W sumie nie było czego zwiedzać, więc udaliśmy się do hotelu. Basen w ogrodzie był kuszący wobec temperatury otoczenia, ale trochę liści z drzew otaczających basen, pływających na powierzchni wody sprawiało wrażenie basenu przeciwpożarowego. Ale pomimo to skusiliśmy się na kąpiel, która naprawdę była orzeźwiająca. Cały kameralny kompleks hotelowy był świetnie ulokowany i stanowił doskonały wybór na odpoczynek w trakcie touru. Dopiero nastepnego dnia dowiedzieliśmy się, że głównym jego atutem były soki wyciskane z owoców, które własnoręcznie można było zerwać w pobliskim ogrodzie. Błogi relaks do końca dnia, bo kolejny dzień znowu oznaczał wczesną pobudkę tak, żeby przekroczyć wrota parku o 6 rano…..