Rano przed świtem wyruszyliśmy do parku narodowego. Przed wrotami czakała długa kolejka samochodów. Niestety, musięliśmy poczekać pół godziny na przybycie „bardzo ważnych” inspektorów, pełniących rolę bileterów. A przecież każda chwila była ważna, bo wewnętrzna migracja zwierząt wewnątrz parku odbywa się jedynie we wczesnych godzinach porannych i wkrótce po świcie zwierzęta zaszywają się w gęstwinie, aby przeczekać palące słońce do późnego popołudnia, gdy ponownie zaczyna się pora pojenia i jedzenia.
W końcu bileterzy pojawili się i ruszyliśmy. Początkowo jechaliśmy w kolumnie, by potem rozdzielić się na mniejsze grupki lub pojedyńcze pojazdy. Liczne trakty drogowe przecinały park wzdłuż i w szerz. Na poboczach stały maszyny drogowe do wyrównywania traktów, więc porządkowanie parku było w toku.
Zwiedzanie parku trwało 2,5 godziny. Decyzja o wyborze tego parku związana była z możliwością spotkania lampartów, ale słyszeliśmy je tylko gdzieś w gęstwinie. Za to spotkaliśmy liczne stada słoni i bawołów wodnych. Jeden słoń stał odwrócony tyłem tak blisko drogi, że przejeżdżając obok mogłem dotknąć jego nogi. Ignorował nas zupełnie, zajadająć smakowitą zieleninę z drzewa rosnącego obok. Taka bliskość dzikiego zwierzęcia była kusząca dla innych gości parku, bo wkrótce zjechała się większa liczba samochodów. Dopiero to rosnące zainteresowanie spowodowało, że słoń staranował ścianę zieleni i zagłębił się w gąszczu.
Oprócz kilku słoni spotkaliśmy jeszcze warany, lokalną odmianę krokoryli, jelenie i liczne ptaki wodne.
Około jedenastej wróciliśmy do hotelu na późne śniadanie. „Kontynetalne”, niestety. Jajecznica już nam zbrzydła, więc nakarmiliśmy nią kota, dla którego było to chyba przyjemne urozmaicenie menu. Jako dodatek właściciel hotelu zaproponował nam sok wyciskany ze świerzych owoców. Gdy wyraziliśmy zgodę, podszedł do drzewa przy basenie, zerwał kilka i wrzucił do wyciskarki. Nie znaliśmy tego owocu, ale sok smakował doskonale.
Następnie udaliśmy się w drogę do Mirissy. Po drodze zatrzymaliśmy się w Matara i zwiedziliśmy Świątynię Paravi Duwa. Sama świątynia nie powalała na kolana, w dodatku była w remoncie, ale jej umiejscowienie było rewelacyjne: wyspa na Oceanie Indyjskim i kładka łącząca sanktuarium ze stałym lądem. Obok leżał w wodach oceanu zwalony stalowy most podwieszany. Widać nie był wystarczająco wytrzymały, aby oprzeć sie sile żywiołów. Malownicze miejsce niewątpliwie warte odwiedzenia. Po zakończeniu prac renowacyjnych na pewno będzie ważnym punktem zwiedzania Sri Lanki.
Choć odległość do Mirissy nie była już duża, z powodu dużego ruchu wystawiła naszą cierpliwość na spore wyzwanie. Dotarliśmy do celu w sam raz na lunch. Co prawda planowałem najpierw odświerzenie sie w hotelu i zachód słońca na położonym nad oceanem wzgórzu drzew kokosowych, ale uznaliśmy, że wyrobimy się z jedzeniem do pory zachodu. Nie wyrobiliśmy się. Najpierw problemy z pokojami w hotelu, potem obsługa restauracji na plaży, w której spożywaliśmy lunch, a która pracowała w tempie żółwia…. Siedzieliśmy przy stolikach na piasku oceanu, jedliśmy posiłek, sycąc się widokiem na Parrot Rock. Z powodu wyższego stanu oceanu grobla lącząca to miejsce z lądem stałym była zalewana wysokimi falami i dotarcie tam było zbyt ryzykowne, więc ten punkt programu wypadł z realizacji. Ponadto coraz wyższe fale zmusiły nas wkrótce do przeniesienia się z piasku na podwyższony pomost z drewnianych bali, gdzie dokończyliśmy posiłek.
Słońce było wciąż wysoko, więc spróbowaliśmy wrócić na Wzgórze Drzew Kokosowych na sesję zdjęciową o zachodzie słońća. Niestety, w czasie naszej drogi niebo przysłoniły chmury deszczowe i zaczęło kropić. Cóż: wiadomo, pora deszczowa. Deszcz z pewnością nie będzie długi, ale już było wiadomo, że ze zdjęć z zachodem słońca nic nie wyjdzie. Pozostała wizyta w pobliskiej kawiarni, gdzie spędziliśmy resztę popołudnia…