Adam’s Peak, znany także jako Szczyt Adama to góra położona w centralnej części wyspy Sri Lanka. Jest to piąty co do wysokości szczyt Cejlonu i wnosi się na 2234 m n.p.m. Ze względu na podzwrotnikowy klimat wyspy jest on cały rok pokryty zielonym lasem. W miejscowym języku szczyt Adama nazywa się Sri Pada. Oznacza to dosłownie „odcisk stopy”. To 1,5 metrowe wgłębienie znajdujące się w świątyni na wierzchołku góry – buddyści (i ich jest tu najwięcej) wierzą, że należy on do Buddy, hinduiści zaś – że do Shivy, muzułmanie – odcisk stopy Allaha a chrześcijanie – że do Adama (lub Św.Tomasza). Według innej wersji podobno w tym miejscu Adam postawił swój pierwszy ziemski krok po wyjściu z Edenu.
Wejście wymaga sporego wysiłku, ponieważ do pokonania są schody składające się z ponad 5500 stopni i z około 1000 metrów różnicy wysokości (zależy kto i od którego miejsca liczy), czyli tak na około 5-6 spacerków po schodach na taras widokowy PKiN.
Po krótkim noclegu w hotelu w Dalhousie (byliśmy jedynymi i nieco niespodziewany-mi gośćmi w hotelu) o 2:30 zrobiliśmy sobie wczesną pobudkę, aby znaleźć się na szczycie przed wschodem słońca. Nasz opiekun, który pasjami uprawia trekking po górach Sri Lanki, wpadł na „genialny” pomysł, żeby drogę od hotelu do podnóża góry pokonać piechotą, zamiast podjechać samochodem. Tym samym 3 kilometry łagodnego podejścia pokonaliśmy w ciemnościach w 45minut, których potem nam zabrakło na szczycie.
O ile na początku jakoś to szło, później przeklinaliśmy te schody, a na zejściu to już nas zupełnie wykończyły… Najgorsze było to, że każdy stopień był innej wysokości… Prawdziwa sztuka, bo stopnie były wylane z betonu, więc co to za filozofia układać szalunki o równych wysokościach? Szacunek jednak dla ludzi, którzy te setki i tysiące ton betonu i wody wnieśli pod górkę po stromym stoku, aby oddać to w ręce takich „fachowców”. Znam jednak deweloperów w Warszawie o podobnym poziomie umiejętności.
Według opisu cała trasa była oświetlona światłem jarzeniówek, ale chyba jedynie w szczytowym okresie pielgrzymkowym. Teraz zaczęła siępora deszczowa i lokalsi unikają wypraw w góry w tym okresie, więc wspinaliśmy się w całkowitych ciemnościach, pomagając sobie jedynie światłem czołówek dostarczonych przez naszego przezornego opiekuna i własnymi podręcznymi latarkami LED-owymi. Po drodze minęliśmy kilka świątyń, ołtarzyków Buddy, były także toalety dla pielgrzymów. Co jakiś czas przy szlaku rozlokowane były sklepiki gdzie teoretycznie można było się pożywić a także napić – niestety, jedynie w sezonie pielgrzymkowym. Teraz wszystko było zamknięte na głucho, więc mogliśmy liczyć jedynie na swoje własne zapasy.
Wspinaczka była prawdziwym wyzwaniem. Przygotowywałem się do niej przez ostatnie 3 miesiące, poświęcając codziennie godzinę-półtora na bieżnię i rowerek, aby wzmocnić mięśnie nóg. Teraz niestety okazało się, że te wytrenowane mięśnie nie przydają się do niczego, odkryłem natomiast w swoich nogach szereg innych, o których istnieniu dotychczas nie miałem bladego pojęcia. Odpłaciły mi się teraz za tę niewiedzę z okrutną satysfakcją….
Z każdym krokiem było ciężej wchodzić z uwagi na rosnące zmęczenia, ale z drugiej strony było coraz jaśniej, więc technicznie sprawa wyglądała coraz prościej.
Po drodze w ciemnościach mijaliśmy kilku innych turystów, którzy podjęli podobne wyzwanie. Sądząc po rozmowach, byli to Niemcy i turyści anglojęzyczni oraz kilku Rosjan, którzy w tych malowniczych okolicznościach przyrody odpoczywali od trudów i okropności wojny, którą z zapałem godnym lepszej sprawy rozpętali i prowadzili. Cóż, Reinhard Heydrich przerwy w planowaniu eksterminacji Żydów, Polaków i innych „zbędnych” narodów umilał sobie grą na skrzypcach. O gustach się nie dyskutuje. Powitaliśmy ich więc serdecznie zawołaniem znanym z wyspy Węży…
Szturm szczytowy był już prawdziwym wyzwaniem, bo schody były tak strome, że można było wchodzić „na czworaka” lub asekurując się poręczami, które na szczęście w tej części szlaku zamontowano.
W końcu doczekaliśmy się upragnionego słońca – to był wspaniały spektakl, który jednak zastał nas w drodze na ostatnim jej etapie. Podczas wschodu słońca można zobaczyć cień rzucany przez górę w kształcie idealnego trójkąta równoramiennego – niesamowity widok!
Gdy zmordowanie dotarliśmy wreszcie na szczyt, słońce świeciło już radośnie, rozganiając panujące na tej wysokości, a potęgowane porywistym wiatrem zimno.
Nasz opiekun porozmawiał ze strażnikami pilnującymi świątyni z „odciskiem stopy”, którzy za niewielką łapówkę otworzyli nam wrota ogrodzenia okalającego światynię. Na boso po lodowatym kamiennym dziedzińcu (brrrr…) dotarliśmy do drzwi wiodących do wnętrza, gdzie przez uchylone wrota mogliśmy zobaczyć to święte miejsce. Z okazji skorzystali również inni nocni zdobywcy szczytu, więc w sumie świątynię odwiedziło wraz z nami kilkanaście osób. My skorzystaliśmy podwójnie, bo za skromny napiwek (zawsze na takie sytuacje mam w gotowości plik jednodolarówek) dostaliśmy po kubku gorącej słodkiej herbaty w naczyniach drugiej czy nawet trzeciej czystości. Pokonaliśmy wstręt i wypiliśmy dla rozgrzania, bo na szczycie było wciąż okropnie zimno i choć na początku byliśmy rozgrzani wspinaczką, to smagani zimnym wiatrem szybko zaczęliśmy odczuwać wychłodzenie organizmów.
Po krótkim odpoczynku zaczęliśmy schodzenie. O ile wysiłek był znacznie mniejszy, to zmęczenie mięśni i stawów kolanowych dawały o sobie coraz bardziej znać i pokonanie drogi powrotnej stało się prawdziwą mordęgą. Tak więc zejście zajęło nam niewiele mniej czasu niż wejście, a już pokonanie ostatnich trzech kilometrów od bramy wejściowej do hotelu dłużyło się w nieskończoność. Trud schodzenia zdecydowanie rekompensowały nam to przepiękne widoki – dopiero teraz, w dziennym świetle ujrzeliśmy całą okolice w pełnej krasie. O dziwo, u podnóża góry obudziły się do życia lokalne sklepiki oferujące napoje gazowane, słodkie i słone przekąski oraz badziewka dla turystów i pielgrzymów.
Po dotarciu do hotelu (około 9:30) mięliśmy tyle sił, żeby wziąć prysznice i udać się na spoczynek, który zaplanowaliśmy do południa.
Lekko po południu udaliśmy się na śniadanie („na bogato”, ale niestetyjak zwykle w „kontynetalnym” stylu), które przygotowało nas do dalszej podróży.
O ile wjazd samochodem do Dalhousie był trudny, to większość trasy w dół pokonaliśmy „na luzie”, zatrzymując się kilkukrotnie przy malowniczych wodospadach, których tutaj nie brakowało.
Po czterech godzinach jazdy krętymi serpentynami między wzgórzami porośniętymi gęstymi krzewami herbacianymi dotarliśmy do Nuwaraeliya. Lunch, krótkie zwiedzanie tego mało interesującego miasta i wizyta u masażystów, którzy podjęli próbę doprowadzenia naszych zmordowanych nóg do stanu używalności wypełniły nam resztę dnia. Wcześnie udaliśmy się na spoczynek, bo dzisiejszy dzień ostro dał nam się we znaki.